Powrót do przeszłości

Zima tego roku nas nie oszczędzała, było zimno jak cholera. Byłem przywódcą dopiero pół roku,  ale szło mi całkiem nieźle. Granica Hegemonii przesuwała się coraz bardziej na północ. Było wielu, którzy chcieli do nas należeć, jednak banditos to elitarna grupa do której nie łatwo dołączyć. Aby zostać jednym z nas trzeba było przetrwać morderczy trening, podobny do tego co przeżyliśmy w pierwszych miesiącach wojny. Byli śmiałkowie, którzy podejmowali się tego wymagającego testu, nie chcieliśmy mieć w swoich szeregach cip. Niektórym fartem udawało się przeżyć, jednak nie to było najtrudniejsze. Najtrudniejsze było życie z nami, codzienne zmagania. Nie mówię, że przetrwanie na innych terenach Ameryki było bułką z masłem, ale Hegemonia i nasz styl życia wymagał od nowych nie lada poświęcenia. Niby był już marzec a srogo napierdalało zimnem i jebanym śniegiem. Pewnego mroźnego poranka jeden z chłopaków obudził mnie bardzo wcześnie, twierdząc, że ktoś stoi u bram Bastionu i twierdzi, że mnie zna. Nie byłem pewien co to ma oznaczać. Jak ktoś może mnie znać, skąd i czemu twierdzi, że mu pomogę? Podszedłem do bramy i przeraziłem się jak cholera, to był on, mój ojciec. Z pośpiechem wyszedłem przed bramę, byłem wkurwiony jak nigdy. Jak ten skurwiel mój tu w ogóle przyjść?
– Po chuj tu przyszedłeś? – wykrzyknąłem
– Synu! – podszedł do mnie szybkim krokiem, chcąc mnie objąć, widząc jego zamiar przesunąłem się gwałtownie.
– Co ty odpierdalasz? – byłem zdziwiony całym zajściem.
– Synu, myślałem, że nie żyjesz, szukałem Cię tyle czasu. Nie przywitasz się ze starym ojcem?
– Szukałeś? Po co? – Byłem coraz bardziej wkurwiony.
– Przecież jesteś moim dzieckiem, to normalne.
– Nie kurwa, nic nie jest normalne. Spierdalaj stąd, bo się zdenerwuję.
– Anthony, proszę Cię.
– Gdzie jest matka?
– Zginęła na początku wojny.. – posmutniał, ale ja nie wierzyłem w szczerość tego smutku. Krew zaczęła we mnie buzować, zacisnąłem pięści. – Tony, mogę się ogrzać? Proszę Cię, porozmawiajmy w środku. – Nie wiedziałem co powiedzieć, nie chciałem go widzieć, szczerze mówiąc miałem nadzieję, że już dawno zdechł.
– Dobra kurwa, weź te swoje szmaty i właź. Ale nie zabawisz tu długo. – Jeszcze wtedy nie wiedziałem jak poważne konsekwencje przyniesie mi ta decyzja. Byłem totalnie zdezorientowany całą sytuacją. Skąd on się tu w ogóle wziął i czego ode mnie oczekiwał? Że wskoczę mu w ramiona i ucieszę się na jego widok? Niedoczekanie. Weszliśmy do kwatery głównej Bastionu, chłopaki patrzyli na mnie jak na pojebanego. Nigdy nie zapraszaliśmy tam ludzi z zewnątrz, tym bardziej jakichś meneli, bo tak wtedy wyglądał mój stary. Kazałem mu usiąść na kanapie, a raczej na tym co z niej zostało, a ja sam wyszedłem na chwilę, żeby pogadać z chłopkami. Nie widziałem sensu ukrywania przed nimi kim był. Prędzej czy później i tak by się dowiedzieli, bo stary nie krył się z tym za bardzo.
– To mój stary. – powiedziałem z zażenowaniem w głosie.
– Czy to coś zmienia? – zapytał jeden z nich.
– Nie, wszystko zostaje tak jak było. Dajcie mi chwilę. – Wszedłem z powrotem do pomieszczenia w którym siedział.
– Jak mnie znalazłeś?
– To nie było szczególnie trudne, kiedy dowiedziałem się, że zostałeś wysłany do Bastionu od razu udałem się w stronę Hegemonii. Poza tym, jesteś dość sławny w świecie. Ludzie wyznaczyli nagrodę za twoją głowę.
– Po co tu w ogóle jesteś? Myślałeś, że rzucę Ci się na szyję i powiem, że tęskniłem? – zapytałem kpiącym głosem.
– Szczerze, tak właśnie myślałem.
– Chyba Cię pojebało! – zagotowało się we mnie. – Po tym wszystkim co mi zrobiłeś? Po wydziedziczeniu? Po tym jak traktowałeś mnie przez całe życie? Jesteś dla mnie zwykłym śmieciem, nigdy nie byłeś i nie będziesz moim ojcem.
– Anthony, od zawsze chciałem Ci dać wszystko o czy marzyłeś. Ciężko pracowałem..
– Nie pogrążaj się. Jedyna rzecz o której marzyłem była prawdziwa rodzina. Zniszczyłeś mnie, nigdy nie chciałeś mojego szczęścia.
– O nią Ci chodzi? – Gwałtownie poderwałem się do góry, chwyciłem go za ubrania i podniosłem do góry.
– Nigdy więcej nie waż się o niej wspominać! – do środka wbiegł Pablo, mój powiernik.
– Tony, uspokój się. – powiedział spokojnie. Po tych słowach rzuciłem ojca na kanapę.
– Nie masz tu czego szukać. – powiedziałem do ojca. Byłem już tak wkurwiony, że jedyne na co miałem ochotę to pozabijać wszystkich wokół. Wyszedłem z pomieszczenia i poszedłem na strzelnicę. W tym czasie Pablo rozmawiał z moim ojcem, jak później się okazało nadal był niezłym manipulatorem i potrafił przekonać do siebie ludzi. Chłopaki widzieli w nim tylko biednego człowieka, chcącego odszukać swojego syna, ja jednak widziałem w nim hipokrytę i skurwiela, który zniszczył mi życie.


Poprzednia część http://emi-rat.prv.pl/2018/05/15/nowe-porzadki/

 

Nowe porządki, stare śmieci

Bunt maszyn

Piąty września 2020 roku, tą datę świat zapamiętał bardzo dobrze. To wszystko, co jest teraz, całe gówno, które nas otacza powstało w wyniku tamtych wydarzeń. Dziś możemy określić to mianem buntu maszyn. Wszystko na raz postanowiło sprzeciwić swoim stworzycielom. Maszyny wyszły spoza naszej kontroli. Wszystko się rozjebało, komputery, roboty, elektrownie, laboratoria. W końcu w ruch poszły bomby atomowe. Ze wschodu, zachodu, Europy. Został tylko popiół, łzy i ludzkie truchła. Ale najważniejsze było to, że ocalałem. W pierwszych latach jak i dużo później Bastion pozostał niezdobyty. Jednak my w środku nadal czuliśmy się jak w więzieniu. Maszyny trzymały nas w zamknięciu. Przez ładnych kilka miesięcy siedzieliśmy w celach jak psy. Smród gówna, wymiocin i rozkładu przenosił się po piętrach. Kiedy skończyło się jedzenie, niektórzy dopuszczali się nawet aktów kanibalizmu. To były najgorsze miesiące w moim życiu, wtedy pierwszy raz żałowałem, że nie jestem już po drugiej stronie. W ciągu tych kilkudziesięciu dni mój światopogląd uległ diametralnym zmianom. Nie mówię, że nie zmienił się już wcześniej, ale to co zobaczyłem przez ten czas ukształtowało moje myślenie na zupełnie inne tory. Stałem się zimnym, egoistycznym skurwielem dla którego liczyło się tylko własne przetrwanie. Później jednak musiałem nauczyć się żyć w stadzie. Moje ciało stawało się coraz bardziej męskie, nie miałem problemu z walką wręcz a tym bardziej z posługiwaniem się bronią. Z Glockiem przyjaźniłem się bardziej niż z niejednym człowiekiem. Jak już wcześniej wspominałem, w niecały miesiąc zdobyłem zaufanie Esteveza. Z tego co mówił był seryjnym mordercą, jednak według mnie był po prostu cwanym, cholernie inteligentnym gościem. Pod koniec pierwszego roku trwania wojny Estevezowi i naszej grupie udało się wydostać z celi. Pod jego komendami przejęliśmy Bastion, przeobrażając go w twierdzę. Wtedy pierwszy raz mogliśmy poczuć „wolność”, zobaczyć to, co odjebało się przez te kilkanaście miesięcy. Zewsząd otaczała nas pustynia, fauna i flora prawie zupełnie przestała istnieć. W dzień było cholernie gorąco, w nocy dochodziło do minus 30 stopni. Natura zgłupiała. Niewielu ludzi przetrwało to wszystko, duże skoki temperatury, brak jedzenia, wody, nieludzkie warunki. Zostali tylko najmocniejsi, najwięksi skurwiele i psychopaci. Pośród nich, ja, dwudziestokilkulatek z bagażem doświadczeń. Nie wiedziałem jak dalej żyć, co robić, jak przetrwać. Z pomocą przyszedł wtedy Estevez, był mi jak ojciec, którego nigdy tak naprawdę  nie miałem. Wspólnie stworzyliśmy społeczeństwo więźniów, którego głównym zajęciem było zabijanie i  rabowanie. Byliśmy z niego dumni, ja byłem. Określaliśmy się mianem banditos. Teraz już nie byliśmy więźniami Bastionu, teraz byliśmy jego mieszkańcami. Wszystko się pojebało. Nie licząc krajobrazów, zmienili się przede wszystkim ludzie, wszelkie dawne wartości odeszły, teraz liczyło się tylko przetrwanie. A zadanie nie było łatwe, z jednej strony Moloch, ogromna maszyna zajmująca cały horyzont, która co dzień zbiera żniwo i przesuwa się w kierunku południa. Z drugiej Neodżungla, podobny twór, tylko zamiast z maszyn złożona jest z wszelkiego rodzaju nowych roślin, o których nie mieliśmy pojęcia. W jej środku mieszkają zwierzęta, dzieci apokalipsy, przystosowane do tych pojebanych warunków, niezwykle agresywne i zdolne do wszystkiego. A my jako mieszkańcy południa musieliśmy się z nimi na co dzień mierzyć. Pewnego razu Fernando i ja zdecydowaliśmy wykarczować dżunglę. Mimo iż te popieprzone zwierzęta były dla nas obiektem ćwiczeniowym z każdym dniem mieliśmy ich coraz bardziej dość. Postanowiliśmy, że las zostanie wycięty, a problem rozwiązany. Jednak po kilku tygodniach walki nas wykończyły, a nasi banditos czuli się coraz gorzej, wielu z nich umarło na jakieś dziwne choroby. Postanowiliśmy przerwać akcję i przesiedlić się trochę bardziej na północ. Oczywiście nadal Bastion pozostawał główną kwaterą i domem dla wielu z nas. Kilka miesięcy później okazało się, że choroby wyniszczają naszą społeczność od środka. Razem z Fernando nie mieliśmy wyboru, zarażeni zostali zutylizowani. Nie mogliśmy ryzykować bezpieczeństwa całej kolonii dla kilkudziesięciu zarażonych osób. Banditos byli naprawdę twardzi, niczego się nie bali, a tym bardziej śmierci. Byli na nią przygotowani, przy naszym boku śmierć była chlebem powszednim. Apokalipsa zmieniła wszystko, nawet zewnętrzny wygląd człowieka. Ludzie wolniej się starzeli, co było jedynym pozytywnym aspektem tego pojebanego promieniowania. Mając pięćdziesiąt kilka lat, wyglądało się jak trzydziestoletni szczyl. Szczerze mówiąc nie słyszałem, żeby kiedyś ktokolwiek na to narzekał.


Zmiana władzy

Mijały miesiące a nasze terytorium się powiększało, udało się nam stworzyć całkiem stabilne i dostosowane do warunków społeczeństwo. Można było powiedzieć, że mimo całego gówna nasi ludzie mogli poczuć się bezpiecznie. Oczywiście, kiedy wszystko zaczęło się układać pech znowu dał o sobie znać. To było około 2024 roku. Z racji tego, że zajmowaliśmy się grabieżami, nie byliśmy mile widziani na innych terenach. Najbardziej nie trawili nas ludzie z Teksasu, nasze częste wizyty szczerze mówiąc, dość ich wkurwiały. Ale nic nie mogli na to poradzić, nikt nie mógł się nam przeciwstawić. W życiu byśmy nie pomyśleli, że ktoś chociażby spróbuje. W połowie „lata” banda szczeniaków z Vegas zorganizowała zasadzkę na nasz konwój. Nikt by się tym nie przejął, gdyby nie fakt, że jakimś cudem jeden z nas zakończył wtedy żywot. Fernando był dla mnie przez te lata niemal jak ojciec, był oparciem dla nas wszystkich. Dużo mu zawdzięczaliśmy, przez te kilka lat poświęcał się nam bez reszty. Dbał o nasze bezpieczeństwo, u jego boku mogliśmy chociaż w małym stopniu wrócić do poczucia normalności. Drugi raz w życiu poczułem tą samą pustkę, tym razem jednak mogłem po prostu wziąć w ręce CKMa i zajebać kilkanaście osób z Vegas. Na długo zapamiętali naszą zemstę, nigdy więcej nie odważyli się podnieś na nas chociażby małego palca. Pochowaliśmy Esteveza z szacunkiem, mimo iż śmierć była dla nas codziennością, jego odejście było smutnym wydarzeniem. Jednak nie tylko zmieniło nasze nastroje, przez kilka następnych tygodni pozostawaliśmy bez przywódcy. Pod koniec września demokratycznie zdecydowaliśmy, że to ja przejmę dowodzenie. Przyszedł czas na porządki w społeczeństwie. Mimo mojego zdziwienia i młodego wieku byłem przygotowany na tę funkcję, Fernando zdążył dużo mnie nauczyć. Jednak mój okres panowania nie trwał długo, co okazało się po pojebanych wydarzeniach w zimie 2025 roku.

 

Nowy, wspaniały świat

Świat się jakby zmienił

Rok 2020, kiedy wracam myślami do tego rozdziału w moim życiu, dłonie zaciskają mi się w pięści, a krew buzuje ze wściekłości. Jednak gdyby nie tamte wydarzenia to pewnie zginąłbym jak reszta. Ale zacznijmy od początku. Nazywam się Anthony Del Campo, mam.. (kurwa, ile ja tak właściwie mam lat?) i jestem mordercą z wyboru. W dzisiejszych czasach to nazwaliby mnie raczej bohaterem. Pochodzę z Phoenix, urodziłem się tam i „wychowałem”. Moja matka była amerykanką, ojciec meksykaninem. Nigdy nie byłem rodzinny. Rodzice byli dla mnie jedynie ludźmi, którzy mnie utrzymywali. Nie miałem ciężkiego dzieciństwa, pieniądze ojca wystarczały na wszystkie moje zachcianki, które dla nich były szczytem rodzicielstwa. Niektórzy mogą teraz pomyśleć, że miałem życie jak z bajki, ale dla mnie nigdy nie liczyły się pieniądze. Pragnąłem rodzicielskiej miłości, której zawsze mi brakowało.


Szczeniackie pomysły

Wszystko zaczęło się od kobiety, jak to zwykle bywa. Kochałem ją, była to moja jedyna miłość. Mój ojciec startował wtedy na stanowisko gubernatora, jednak uczciwość nie była jego mocną stroną. Zawsze szedł po trupach do celu. Ja i matka godziliśmy się na jego przekręty, bo dzięki temu mieliśmy dostatnie życie. Byli tacy, co również wiedzieli. Pieprzeni bogaci biznesmeni. Nieuczciwość i szemrane interesy były domeną bogatych dupków z przedmieścia, takich jak mój ojciec. Jednak nie wszyscy działali razem, ojciec od zawsze był samotnym wilkiem, dlatego wiele razy naraził się niewłaściwym osobom. Pewnego razu, z czystej chciwości udaremnił jedną z takich akcji, przez co grono bogatych dupków straciło kupę  kasy. Szukali zemsty, a najłatwiej było uderzyć nie w niego, lecz we mnie. Sądząc po tym jak się o mnie wypowiadał i na jakiego idealnego syna mnie kreował, sam bym tak pomyślał. Tamtego dnia miałem jechać na trening boksu. Jednak z powodu kontuzji zdecydowałem się zostać w domu, nie zdążyłem go jednak odwołać. Zaproponowała, że pojedzie porozmawiać z trenerem, przy okazji kupi coś do jedzenia i szybko wróci. Jednak nie wróciła. To ja miałem jechać wtedy tym samochodem, ja miałem zginąć. Nie ona. Było już ciemno, ale jechała spokojnie, tą samą drogą co zwykle. W pewnym momencie przechodnie usłyszeli wystrzał, dźwięk tłukącej się od kuli szyby, a później tylko samochód wjeżdżający w drzewo. Wszystko odbyło się bardzo szybko, nawet nie zdążyli się obejrzeć, a moja ukochana już była po drugiej stronie. Rodzice nigdy jej nie lubili, nie pogodzili się z tym że jestem w końcu szczęśliwy, kochany. Moje życie z nią było najpiękniejszym snem, z którego ktoś wyrwał mnie silnym uderzeniem w twarz. Jej śmierć dla mnie była końcem wszystkiego, dla rodziców, jednym problemem mniej. Przez kilka dni byłem wrakiem człowieka, nie pomagało nic oprócz morfiny czy heroiny w znaczących ilościach. Szybko jednak otrząsnąłem ze stanu agonii, nigdy nie byłem miękką cipą. Zapragnąłem zemsty, zapragnąłem śmierci dla skurwieli, którzy zabili moją jedyną radość życia. Byłem gówniarzem, ale to nie przeszkodziło mi w zdobyciu broni. Znajomości ojca na coś w końcu się przydały. Miałem już wszystko, pistolet, nazwiska, adresy i oczy pełne pogardy i żalu. Piąty lipca, było już ciemno. Pojechałem samochodem ojca na przedmieścia. Zadanie było ułatwione, mieli akurat wtedy wieczór pokera. Byli wszyscy, ale najbardziej zależało mi na skurwielu, który strzelał. Okazało się, że to syn jednego z nich. Nadal nie wiem jak chujowym ojcem trzeba być, aby zaangażować w to swoje dziecko. Wszedłem po cichu, nie byli szczególnie na to przygotowani, nie mieli broni, ani ochrony. Wtargnąłem do salonu, kazałem im uklęknąć. Krzyczałem, sam nie wiedziałem co robię. Emocje wzięły górę. Kiedy wystrzeliłem pierwszy pocisk, jeden z nich upadł na ziemię a kałuża krwi rozlała się po podłodze. Nagle poczułem błogi spokój, drugi, trzeci, czwarty pocisk. Ostatni mężczyzna klęczał na podłodze, błagał o życie, ale ja byłem jak w transie. Powiedziałem tylko, że wszystko wiem, mężczyzna zaczął płakać i mnie przepraszać. Byłem nieugięty, kiedy ostatni z nich padł na podłogę usłyszałem dźwięk syren, po chwili zobaczyłem niebieskie światła. Od razu się poddałem, położyłem się na podłogę, Glocka obok siebie, wiedziałem, że już nie ucieknę. Wpadli do pomieszczenia, podnieśli mnie, zakuli w kajdanki i wyprowadzili. Policja zabrała mnie na przesłuchanie, jakaś miła sąsiadka ich wezwała. Podczas procesu nie powiedziałem ani jednego słowa, prócz tego, że się przyznaję i nie żałuję. Skazali mnie na śmierć, sąd się nie pierdolił. Nie widział żadnych okoliczności łagodzących, cóż się dziwić, skoro odezwałem się dwa razy podczas rozprawy. Za wielokrotne morderstwo ze szczególnym okrucieństwem zostałem wysłany do Bastionu. A tak swoją drogą, od kiedy „szczególne okrucieństwo” to kulturalny strzał w głowę? Bastion był ogromnym więzieniem, przerażającym miejscem pełnym szaleńców, morderców, degeneratów i innych szumowin. A w środku tego całego bagna ja, młody, wkurwiony, z krwią na rękach. Miałem tam czekać na swoją kolej do strzykawki. Przez pierwszy miesiąc przeżyłem tam więcej niż przez te kilkanaście lat swojego życia. Kradzieże, gwałty, bicie, poniżanie, zabójstwa innych więźniów. Miałem farta, po opowiedzeniu swojej historii stałem się przydupasem szanowanego typa, miał na nazwisko Estevez czy jakoś tak. Ale i tak było mi wszystko jedno, przecież i tak miałem za chwilę odejść z tego świata. W międzyczasie dowiedziałem się, że rodzice mnie wydziedziczyli, a przeciw ojcu wszczęto postępowanie. W końcu dobrali się mu do dupy. Sesję kary wyznaczono mi na piątego września, tak, to wtedy maszynom odjebało i to wtedy wszystko się zaczęło, świat zmienił się na dobre.