Nowy, wspaniały świat

Świat się jakby zmienił

Rok 2020, kiedy wracam myślami do tego rozdziału w moim życiu, dłonie zaciskają mi się w pięści, a krew buzuje ze wściekłości. Jednak gdyby nie tamte wydarzenia to pewnie zginąłbym jak reszta. Ale zacznijmy od początku. Nazywam się Anthony Del Campo, mam.. (kurwa, ile ja tak właściwie mam lat?) i jestem mordercą z wyboru. W dzisiejszych czasach to nazwaliby mnie raczej bohaterem. Pochodzę z Phoenix, urodziłem się tam i „wychowałem”. Moja matka była amerykanką, ojciec meksykaninem. Nigdy nie byłem rodzinny. Rodzice byli dla mnie jedynie ludźmi, którzy mnie utrzymywali. Nie miałem ciężkiego dzieciństwa, pieniądze ojca wystarczały na wszystkie moje zachcianki, które dla nich były szczytem rodzicielstwa. Niektórzy mogą teraz pomyśleć, że miałem życie jak z bajki, ale dla mnie nigdy nie liczyły się pieniądze. Pragnąłem rodzicielskiej miłości, której zawsze mi brakowało.


Szczeniackie pomysły

Wszystko zaczęło się od kobiety, jak to zwykle bywa. Kochałem ją, była to moja jedyna miłość. Mój ojciec startował wtedy na stanowisko gubernatora, jednak uczciwość nie była jego mocną stroną. Zawsze szedł po trupach do celu. Ja i matka godziliśmy się na jego przekręty, bo dzięki temu mieliśmy dostatnie życie. Byli tacy, co również wiedzieli. Pieprzeni bogaci biznesmeni. Nieuczciwość i szemrane interesy były domeną bogatych dupków z przedmieścia, takich jak mój ojciec. Jednak nie wszyscy działali razem, ojciec od zawsze był samotnym wilkiem, dlatego wiele razy naraził się niewłaściwym osobom. Pewnego razu, z czystej chciwości udaremnił jedną z takich akcji, przez co grono bogatych dupków straciło kupę  kasy. Szukali zemsty, a najłatwiej było uderzyć nie w niego, lecz we mnie. Sądząc po tym jak się o mnie wypowiadał i na jakiego idealnego syna mnie kreował, sam bym tak pomyślał. Tamtego dnia miałem jechać na trening boksu. Jednak z powodu kontuzji zdecydowałem się zostać w domu, nie zdążyłem go jednak odwołać. Zaproponowała, że pojedzie porozmawiać z trenerem, przy okazji kupi coś do jedzenia i szybko wróci. Jednak nie wróciła. To ja miałem jechać wtedy tym samochodem, ja miałem zginąć. Nie ona. Było już ciemno, ale jechała spokojnie, tą samą drogą co zwykle. W pewnym momencie przechodnie usłyszeli wystrzał, dźwięk tłukącej się od kuli szyby, a później tylko samochód wjeżdżający w drzewo. Wszystko odbyło się bardzo szybko, nawet nie zdążyli się obejrzeć, a moja ukochana już była po drugiej stronie. Rodzice nigdy jej nie lubili, nie pogodzili się z tym że jestem w końcu szczęśliwy, kochany. Moje życie z nią było najpiękniejszym snem, z którego ktoś wyrwał mnie silnym uderzeniem w twarz. Jej śmierć dla mnie była końcem wszystkiego, dla rodziców, jednym problemem mniej. Przez kilka dni byłem wrakiem człowieka, nie pomagało nic oprócz morfiny czy heroiny w znaczących ilościach. Szybko jednak otrząsnąłem ze stanu agonii, nigdy nie byłem miękką cipą. Zapragnąłem zemsty, zapragnąłem śmierci dla skurwieli, którzy zabili moją jedyną radość życia. Byłem gówniarzem, ale to nie przeszkodziło mi w zdobyciu broni. Znajomości ojca na coś w końcu się przydały. Miałem już wszystko, pistolet, nazwiska, adresy i oczy pełne pogardy i żalu. Piąty lipca, było już ciemno. Pojechałem samochodem ojca na przedmieścia. Zadanie było ułatwione, mieli akurat wtedy wieczór pokera. Byli wszyscy, ale najbardziej zależało mi na skurwielu, który strzelał. Okazało się, że to syn jednego z nich. Nadal nie wiem jak chujowym ojcem trzeba być, aby zaangażować w to swoje dziecko. Wszedłem po cichu, nie byli szczególnie na to przygotowani, nie mieli broni, ani ochrony. Wtargnąłem do salonu, kazałem im uklęknąć. Krzyczałem, sam nie wiedziałem co robię. Emocje wzięły górę. Kiedy wystrzeliłem pierwszy pocisk, jeden z nich upadł na ziemię a kałuża krwi rozlała się po podłodze. Nagle poczułem błogi spokój, drugi, trzeci, czwarty pocisk. Ostatni mężczyzna klęczał na podłodze, błagał o życie, ale ja byłem jak w transie. Powiedziałem tylko, że wszystko wiem, mężczyzna zaczął płakać i mnie przepraszać. Byłem nieugięty, kiedy ostatni z nich padł na podłogę usłyszałem dźwięk syren, po chwili zobaczyłem niebieskie światła. Od razu się poddałem, położyłem się na podłogę, Glocka obok siebie, wiedziałem, że już nie ucieknę. Wpadli do pomieszczenia, podnieśli mnie, zakuli w kajdanki i wyprowadzili. Policja zabrała mnie na przesłuchanie, jakaś miła sąsiadka ich wezwała. Podczas procesu nie powiedziałem ani jednego słowa, prócz tego, że się przyznaję i nie żałuję. Skazali mnie na śmierć, sąd się nie pierdolił. Nie widział żadnych okoliczności łagodzących, cóż się dziwić, skoro odezwałem się dwa razy podczas rozprawy. Za wielokrotne morderstwo ze szczególnym okrucieństwem zostałem wysłany do Bastionu. A tak swoją drogą, od kiedy „szczególne okrucieństwo” to kulturalny strzał w głowę? Bastion był ogromnym więzieniem, przerażającym miejscem pełnym szaleńców, morderców, degeneratów i innych szumowin. A w środku tego całego bagna ja, młody, wkurwiony, z krwią na rękach. Miałem tam czekać na swoją kolej do strzykawki. Przez pierwszy miesiąc przeżyłem tam więcej niż przez te kilkanaście lat swojego życia. Kradzieże, gwałty, bicie, poniżanie, zabójstwa innych więźniów. Miałem farta, po opowiedzeniu swojej historii stałem się przydupasem szanowanego typa, miał na nazwisko Estevez czy jakoś tak. Ale i tak było mi wszystko jedno, przecież i tak miałem za chwilę odejść z tego świata. W międzyczasie dowiedziałem się, że rodzice mnie wydziedziczyli, a przeciw ojcu wszczęto postępowanie. W końcu dobrali się mu do dupy. Sesję kary wyznaczono mi na piątego września, tak, to wtedy maszynom odjebało i to wtedy wszystko się zaczęło, świat zmienił się na dobre.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *